Intensywna zieleń liści otaczała ją niczym kołdra. Korony dębów poruszały się lekko z winy delikatnego wiatru. Promienie słoneczne przebijały się przez potężne konary wielkich drzew. Zostało dosłownie kilkadziesiąt minut do zachodu największej i najstarszej gwiazdy tego świata, więc całą okolicę spowiła pomarańczowa poświata. Niebo było bezchmurne, także w każdym umyśle mieszkańca miasta ukazało się przeświadczenie o obecności miliardów gwiazd na granatowym płótnie Boga dzisiejszej nocy. Zapowiadała się naprawdę romantyczna sceneria. Szkoda tylko, że ona znów została sama... Porzucona, jak pies. Teraz już bezpański. Nigdy nie była czyjąś własnością, ale poczucie, że nie ma nikogo, komu mogłaby zaufać bezgranicznie, rujnowało ją od środka. Na zewnątrz wyglądała na silną, pewną siebie kobietę, ale tak naprawdę była wrakiem, w dodatku zapomnianym. Czuła się z tym potwornie.
Szła wolno, w końcu nie miała gdzie i do kogo się spieszyć. Wytarła pojedynczą łzę spływającą po jej opalonym policzku. Wyciągnęła z torebki okulary typu pilotki i założyła je. Nie chciała, by ktoś widział, jak płacze. Musiała przecież zachować maskę, jako przyszła pani prawnik nie mogła się poddać słabościom ani uczuciom, ale to drugie przychodziło jej znacznie ciężej.
Mijali ją ludzie.Mniej lub bardziej przyjaźnie wyglądający, lecz wszyscy obcy, nieznani. Jeden był wyjątkowo podobny do aktora z "Doktora House'a"... Tego przystojnego blondyna, co jest niedoszłym księdzem i sypia z losowymi dziewczynami. Też chciałaby mieć w sobie taką lekkość, a przede wszystkim nie przywiązywać się tak bardzo do ludzi... Szczególnie tych mężczyzn, z którymi choć raz przeżyła coś więcej niż tylko francuski pocałunek.
Pod podeszwami jej butów znalazła się kostka chodnikowa. Do mieszkania zostało jeszcze jakieś dziesięć minut drogi. Poczuła kolejną falę złości, niczym prąd przebiegający przez jej żyły. Sięgnęła do kieszeni po słuchawki i wcisnęła je w uszy z dużą siłą, zadając sobie przy tym lekki ból. Podłączyła je szybko do telefonu i zwiększyła dźwięk na full. W umyśle huczały jej słowa wydobywające się z ust wokalisty Comy, Piotra Roguckiego.
Niech będzie chwała Bogu, a w mojej duszy spokój...
Odetchnęła głośno i z niemniejszym hukiem jaki panował w jej podświadomości i kanale słuchowym wpadła na jakiegoś mężczyznę. Pospiesznie wyciągnęła jedną słuchawkę.
- Przepraszam - mruknęła, znów zatapiając się w ulubionej melodii.
Poczuła stuknięcie w ramię. Zakląła w myślach i wyłączyła muzykę.
- Coś nie tak? - warknęła na bruneta.
- Sądzi Pani, że przeprosiny wystarczą? - wskazał na pękniętą szybkę w komórce.
- Nie kazałam Panu pisać smsa, idąc ulicą, i nie patrzeć przed siebie, ale skoro Pan taki szczegółowy to ile Pan chce? Jaka kwota Pana zadowoli? Stówka? Dwie? - wyciągnęła portfel.
- Nie bądźmy materialistami - uśmiechnął się zalotnie.
- Nie mam nastroju do flirtowania. Przykro mi.
Odeszła.
__________
Witam.
Dzisiaj pierwszy rozdział, trochę krótszy niż reszta, które do tej pory napisałam.
Komentujcie, bo to motywuje. Mam nadzieję, że i pod tym epizodem pojawi się minimum dziesięć Waszych opinii.
Wpisujcie się do "Czytelników", a będziemy się spotkać regularnie.
Przepraszam za opóźnienie na Wronce, ale znów pomyliłam rozdziały i muszę spisać ten właściwy.
Pozdrawiam, Zuza.
Pozdrawiam, Zuza.